Translate

środa, 29 maja 2013

Zakonnice wciąż chcą ponad milion złotych - Bez Komentarza...11



Zakonnice wciąż chcą ponad milion złotych. Za rurę pod ich działką.

Siostry urszulanki odrzucają propozycję ugody w sprawie rury ciepłowniczej biegnącej pod ich szkołą, która znajduje się w centrum Poznania. - Ta propozycja jest nie do przyjęcia - wyjaśnia prawnik sióstr.


Siostry ze Zgromadzenia Urszulanek Unii Rzymskiej prowadzą w Poznaniu niepubliczne gimnazjum i liceum. Odebraną w latach 50. nieruchomość siostry odzyskały dopiero po upadku PRL. Odkryły wtedy, że w połowie lat 70., w betonowym tunelu pod ziemią, położono magistralę ciepłowniczą.

Urszulanki skarżyły się, że ciepłociąg przechodzi przez ogród i boisko szkolne, zimą śnieg jest ciągle roztopiony, stoi woda. I że nie miały wpływu na decyzję o budowie ciepłociągu.

Siostry chciały porozumieć się z firmą Dalkia, która jest następcą miejskiego przedsiębiorstwa energetyki cieplnej. Oczekiwały zapłaty za korzystanie z magistrali, podkreślając, że służy ona "przesyłaniu ciepła w celach komercyjnych". Ale negocjacje skończyły się fiaskiem - trwa proces sądowy.

Bo dzieci wpadną do włazu

Na dzisiejszej rozprawie Dalkia zaproponowała siostrom ugodę. - To propozycja, delikatnie mówiąc, nie do przyjęcia. Obejmuje 5 proc. naszego żądania. Trudno to nazwać rozsądną ugodą, jestem troszeczkę wzburzony - mówił Tadeusz Kieliszewski, radca prawny urszulanek.

Siostry domagają się zapłaty ponad 1,2 mln zł. Na tyle wyliczają straty z powodu spadku wartościnieruchomości i bezumownego korzystania z ciepłociągu w ostatnich 15 latach.

Siostra Beata Grygier, przełożona zgromadzenia, także nie kryła wzburzenia: - Jesteście największym prywatnym operatorem sieci ciepłowniczej w Polsce. Nieuregulowanie tej sprawy jest przejawem braku profesjonalizmu.

Opowiadała też o uciążliwych awariach ciepłociągu: - Gdy raz pękła rura, słup pary wodnej był wyższy niż budynek szkoły. Pracownicy Dalkii wchodzą na nasz teren bez zapowiedzi, pytania o zgodę. A to teren prywatny.

Stefania Przychodna, prawniczka Dalkii: - Pracownicy wchodzą tylko do włazów. To żadna uciążliwość.

Mecenas Kieliszewski: - Ale dzieci nie mogą wyjść na przerwę. Bo w dziurę wpadną.

Bogaci mają płacić więcej?

Sławomir Jurczyński, członek zarządu Dalkii, podkreślał, że w latach 70. ciepłociąg był budowany legalnie, na nieruchomości należącej do skarbu państwa: - Przebywaliśmy tam w dobrej wierze. Zgromadzenie sióstr nie protestowało.

Kieliszewski: - W księgach wieczystych figurowało wtedy zgromadzenie sióstr.

- No tak, firma prywatna, bogata, to niech płaci, bo co to jest za tyle lat? Nie zgadzam się. Gdy podzielimy żądanie sióstr, wyjdzie nam stawka 110 zł za metr zajętej ziemi rocznie. Miastu płacimy 15 zł rocznie. Gdybyśmy mieli płacić tyle, ile chcą siostry, to kosztowałoby to nas 50 mln zł rocznie. To pokazuje, jak wyolbrzymione są te roszczenia. Nie ma tu mowy o nieprofesjonalizmie - mówił Jurczyński.

Wyjaśniał też, że Dalkia mogłaby się zgodzić na żądania sióstr, ale odbyłoby się to kosztem klientów. - Trzeba by podnieść im opłaty. Tyle że tego robić nie chcemy - tłumaczył Jurczyński. Dodawał też, że był bliski porozumienia z poprzednią przełożoną zgromadzenia: - Dogadaliśmy się, a potem dostałem pismo od prawnika sióstr z zupełnie innymi liczbami.

- I zapomniałbym: przecież ciepłociąg służy też siostrom - stwierdził Jurczyński.

Kieliszewski: - To prawda, ale odpłatnie.

Sąd nie zakończył w środę procesu, który toczy się już od siedmiu lat. Zdecydował natomiast, że trzeba powołać kolejnego biegłego, by wyliczył, jaka zapłata należy się urszulankom. Wyliczenia poprzedniego biegłego - zbliżone do roszczeń sióstr - zakwestionowała bowiem Dalkia.

Urszulanki twierdzą, że pieniądze są im potrzebne, by remontować szkolne budynki. 


Tramwaj na Franowo kursuje po ziemi Kościoła. Miasto znowu zapłaci?

Nawet kilka milionów złotych może zapłacić miasto księgarni św. Wojciecha za działki na Malcie. Biegnie przez nie trasa tramwajowa na Franowo. Urzędnicy z ZTM głowią się też, czy mogą w ogóle przejąć tory wybudowane na cudzym gruncie "Gazeta" dowiedziała się, że chodzi o cztery działki o łącznej powierzchni prawie hektara. Położone są w pobliżu skrzyżowania ul. Inflanckiej i Piaśnickiej.

Przed wojną ich właścicielem była Drukarnia i Księgarnia św. Wojciecha - należąca do poznańskiej kurii spółka znana z wydawania "Przewodnika Katolickiego". W 1949 r. grunty znacjonalizowano. Pod koniec lat 70. poprowadzona została przez nie trasa tramwajowa na osiedle Lecha. Po upadku PRL właścicielem działek zostaje miasto. Księgarnia postanawia je odzyskać. Występuje z wnioskiem do ministra gospodarki, a ten uznaje, że działki znacjonalizowano z naruszeniem prawa i uchyla decyzję z 1949 r. Miejscy urzędnicy próbują walczyć, ale przegrywają - trzy lata temu Naczelny Sąd Administracyjny odrzuca kasację miasta.

Wojewoda nie wywłaszcza, bo nie wie

Gdy rok później zaczynają się przygotowania do przedłużenia trasy tramwajowej na Franowo, w księgach wieczystych jako właściciel figuruje jeszcze miasto. Inwestycja za ponad 270 mln zł obejmuje też część istniejącej już trasy położonej na działkach księgarni. Wojewoda - dzięki specustawie o inwestycjach na Euro 2012 - mógłby je wywłaszczyć. Ale nie robi tego, bo nie wie jeszcze, że działki odzyskała księgarnia.

W księgach wieczystych właściciel zmienia się dopiero przed rokiem. Łukasz Domański, dyrektor Zarządu Transportu Miejskiego, dowiedział się o tym kilka dni temu. - Zastanawiam się, czy możemy przejąć trasę tramwajową, jeśli jej część leży na prywatnych gruntach - mówi nam Domański. ZTM miał przejąć nową trasę od miejskiej spółki Infrastruktura Euro Poznań 2012, która ją wybudowała. Na razie tego nie zrobił, choć tramwaje na Franowo już jeżdżą.

Tory tramwajowe, czyli ważny cel publiczny

Bartosz Guss, wicedyrektor miejskiego wydziału gospodarki nieruchomościami, zapewnia, że miasto próbuje jeszcze odwrócić niekorzystne rozstrzygnięcia. Bo choć księgarnia działki odzyskała, to decyzje przekazujące je miastu po upadku PRL nie zostały jeszcze prawomocnie uchylone. Miasto odwołuje się do sądu administracyjnego. - Przekonujemy, że działki powinny pozostać własnością miasta, bo przeznaczono je na ważny cel publiczny, jakim są tory tramwajowe - mówi Guss. Ale dodaje też: - Niestety, w świetle orzeczeń, jakie zapadają w podobnych sprawach, oceniamy nasze szanse jako niewielkie.

Miasto rozpoczęło więc negocjacje z księgarnią. Chce jej zaproponować odkupienie działek lub zamianę na inne nieruchomości o podobnej wartości. - Wytypowaliśmy wstępnie kilka lokalizacji, które zaproponujemy - mówi Bartosz Guss.

Ks. Deskur: Tory nie są nam do niczego potrzebne

Ile warte są grunty księgarni z torami tramwajowymi? Dyrektor Guss zastrzega, że miasto dopiero zleci dokładną wycenę. - Ale na podstawie średnich cen podobnych nieruchomości szacujemy, że może to być kilka milionów złotych - mówi nam Guss.

- Nie szacowaliśmy wartości tych działek, dlatego też nie precyzowaliśmy naszych roszczeń - twierdzi adwokat Wojciech Celichowski, który reprezentuje Księgarnię św. Wojciecha.

- Na razie po obu stronach jest wola polubownego rozstrzygnięcia sprawy - zapewnia dyrektor Guss. Uważa, że ryzyko sądowego sporu jest niewielkie.

Celichowski: - Jesteśmy w kontakcie z urzędnikami i na pewno znajdziemy rozwiązanie.

- Najlepszym wyjściem byłaby zamiana nieruchomości. Księgarnia nie jest firmą przewozową i tory nie są nam do niczego potrzebne - mówi dyrektor księgarni ks. Paweł Deskur. I zapewnia, że tramwaje będą mogły nadal jeździć przez działki księgarni: - Nikt nie zamierza stawiać tu tabliczek "Teren prywatny" i blokować torów. Oczywiście, musimy zabezpieczyć interes księgarni, ale nie kosztem interesu mieszkańców.

  Linkdo artykułu 

Ksiądz wyrzucił go z kościoła, bo jest Żydem?

Współpracownik Muzeum Historii Żydów Polskich został wyproszony z poznańskiej świątyni. - To reakcja księdza na moją sugestię, że jestem Żydem - mówi Jan Gebert, który chciał sfotografować antysemickie freski w kościele przy ul. Żydowskiej. - Dobry obyczaj nakazuje najpierw poprosić o zgodę - odpowiada ks. Leszek Wilczyński, rektor kościoła pw. Najświętszego Serca Pana Jezusa



Wielka Sobota. Do zabytkowego kościoła przy ul. Żydowskiej pielgrzymują tysiące wiernych, by pomodlić się przy Grobie Pańskim i zaczerpnąć wodę z cudownego źródełka. Wielu robi zdjęcia, niektórzy nagrywają filmy kamerami. Wśród nich jest m.in. Jan Gebert, młody współpracownik Muzeum Historii Żydów Polskich stworzonego przez Ministerstwo Kultury, władze Warszawy i Żydowski Instytut Historyczny.

"Zaczął mi grozić sądem"

Jego wizyta nie jest przypadkowa. Według legendy z 1399 r., podchwyconej przez poznańskich ojców karmelitów, Żydzi sprofanowali trzy hostie właśnie w miejscu, gdzie dziś stoi dwukondygnacyjny kościół pw. Najświętszej Krwi Jezusa. Nad jego głównym ołtarzem umieszczone są polichromie z 1735 r., które wykonał franciszkański malarz Adam Swach. Widać na nich m.in. brodatych mężczyzn, którzy pochylają się nad hostią. Jeden z nich unosi rękę z nożem. Mniejsze obrazy przedstawiają m.in. sąd nad kobietą, która ukradła hostie i sąd nad Żydami, którzy mieli dokonać profanacji.

 To właśnie te freski fotografował Gebert. - Jeden z młodych mężczyzn pilnujących w kościele porządku z uprzejmości otworzył mi zamknięte kraty do górnego kościoła. Mogłem bez przeszkód fotografować freski, dopóki nie pojawił się ksiądz. Gdy mu zasugerowałem, że jestem Żydem, zrobił się agresywny. Zaczął mi grozić palcem i sądem. Mówił, że nikt tu nie potrzebuje żadnego rozgłosu. Wypchnął mnie siłą z kościoła i zamknął drzwi - opowiada Gebert.

Trzeba było mieć zgodę?

Kościół przy ul. Żydowskiej to tzw. kaplica rektoralna parafii farnej. Od ponad pół roku opiekuje się nią ks. prof. Leszek Wilczyński. O incydencie rozmawiamy z nim dopiero po dwóch tygodniach, bo w międzyczasie kapłan był na pielgrzymce w Jordanii. - Dobry obyczaj nakazuje, żeby prosić o zgodę na fotografowanie, zwłaszcza gdy ktoś reprezentuje oficjalne muzeum żydowskie. Kilka miesięcy temu udostępniliśmy np. świątynię ekipie filmowej z Izraela, która zwróciła się z oficjalną prośbą do kurii. Wszystko odbyło się grzecznie i bez zbędnych emocji - odpowiada ks. rektor.

Duszpasterz przyznaje, że wyprosił Geberta ze świątyni. - Gdy zamknąłem górny kościół, myślałem, że sprawa też jest zamknięta. Ale gdy byłem już w domu, na monitoringu zobaczyłem, że ten pan w dolnym kościele robi profesjonalną sesję fotograficzną. Przyznaję, że się zdenerwowałem. Przyszedłem do niego i stanowczo poprosiłem o opuszczenie świątyni. Odprowadziłem go na ulicę i zamknąłem drzwi. Ale nikomu nie groziłem - przekonuje kapłan.

Miała być tablica

Do Geberta to tłumaczenie jednak nie przemawia: - W Wielką Sobotę kościoły są otwarte dla wszystkich ludzi. Robiłem zdjęcia, jak dziesiątki innych osób. Ale wyproszono tylko mnie. Czy dlatego, że zasugerowałem, że jestem Żydem? - zastanawia się Gebert. Ks. Wilczyński: - Wielka Sobota to dla katolików niezwykły dzień. Gdybym ja w szabat chciał robić zdjęcia w synagodze, nikt by mi na to nie pozwolił. Szkoda, że ten pan nie potrafił uszanować mojej prośby - odpowiada ks. Wilczyński i zapewnia, że wystarczy telefon albo mail do niego z prośbą o robienie zdjęć, czy kręcenie filmów i nie ma żadnych problemów. - Nie mamy nic do ukrycia - odpowiada ks. rektor. I przekonuje, że jego zachowanie nie miało żadnych antysemickich podtekstów.

Dr Tomasz Ratajczak, historyk sztuki z UAM, tak widzi incydent: - Freski w tej świątyni ilustrują jeden z trudnych elementów europejskiej historii, gdyż antyjudaistyczna legenda o profanacji Hostii rozwijała się od średniowiecza na całym kontynencie. Tego nie powinniśmy wstydliwie ukrywać, a zakaz robienia fotografii jest niezrozumiały. Pokazuje to, że cały czas mamy problem z otwartą dyskusją na takie trudne tematy. W kościele przy ul. Żydowskiej w dalszym ciągu nie ma rzetelnej informacji o ponurej legendzie i historii fresków, stąd niepotrzebne napięcia. Tablica załatwiłaby problem raz na zawsze, a strona kościelna nie ma powodów do obaw, gdyż taka rzetelna informacja z pewnością nie mogłaby zostać uznana za element jakiejś antykościelnej nagonki. To element naszej wspólnej historii, naszego dziedzictwa, które ma związek z mentalnością ówczesnego społeczeństwa, a nie tylko z Kościołem. Odnoszę wrażenie, że brak tablicy nie jest jednak efektem niechęci Kościoła do rozwiązania tego problemu, lecz raczej wynika z faktu, iż dla Kościoła nie jest to problem bardzo poważny i pilny, a więc jego rozwiązanie może poczekać. Młyny kościelne mielą powoli, ale myślę, że ostatecznie sprawa zostanie mądrze rozwiązana. Tym bardziej, że w Poznaniu mamy hierarchę, który jak nikt inny w polskim Kościele jest predysponowany do tego, aby dobrze rozwiązywać problemy związane z trudnym czasami dziedzictwem stosunków polsko-żydowskich - podsumowuje Ratajczak.

Umieszczenie takiej informacji ponad rok temu zapowiadał na łamach "Gazety" abp Stanisław Gądecki, metropolita poznański. - Nie od rzeczy będzie umieszczenie tablicy informującej o korzeniach legendy trzech hostii w kościele Bożego Ciała oraz na ul. Żydowskiej. Tam, gdzie istnieje możliwość zaistnienia dwuznaczności - tłumaczył "Gazecie" hierarcha. Ksiądz rektor zapewnia, że tablica się pojawi. Ale konkretów nie podaje.

 Link do Artykułu 

Duchy na Wichrowym Wzgórzu. Egzorcyzmy nie pomogły

Najpierw ruszały się klamki i spadały naczynia. Później drzwi się otwierały, ale dopiero, gdy podczas spowiedzi z wielkim hukiem wyrwało je ze ściany, powiązano pewne fakty.



Ta historia dzieje się na poznańskim blokowisku, w parafii pw. Wniebowstąpienia Pańskiego na os. Wichrowe Wzgórze w Poznaniu.

Wersji wydarzeń wśród wiernych na osiedlu i między poznańskimi kapłanami krąży co najmniej kilkanaście. Ustalenie jednej jest trudne, bo ksiądz proboszcz odmawia rozmowy, a kuria niczego komentować nie chce.

Pewne jest jedno: tam straszy

Kościół na Wichrowym Wzgórzu to typowa dla architektury lat 80. ceglana budowla, wiele takich powstawało wtedy w Poznaniu. Młodszym warto przypomnieć, że gdy 30 lat temu tę świątynię budowano, osiedle nosiło nazwę Kraju Rad dla uhonorowania przyjaźni polsko-radzieckiej.

Do wysokiej, prostokątnej świątyni z monumentalną wieżą przylega dom katechetyczny z kapłańskimi mieszkaniami. To tam właśnie przez ostatnich kilka miesięcy straszyło. Tak przynajmniej opowiadają ludzie.

- Słyszałem, jak rodzice mówili, że na plebanii straszy. Ale gdy tylko zapytałam, kto straszy, to zaraz mi powiedzieli, że to chodzi o film w telewizji - mówi wyrośnięty chłopiec w bordowej kurtce, który na osiedlowej górce za parafialnym płotem zjeżdża na sankach.

Parafianie, którzy przyszli na sanki z młodszymi dziećmi, i których dopytuję o duchy, są bardzo tematem zainteresowani. - Proboszcz nigdy o tym nie wspomniał, ani w kazaniu, ani w ogłoszeniach parafialnych. Niech się pan czegoś dowie, bo wszyscy tu są ciekawi, co się dzieje. Ze złymi duchami nie ma żartów - mówi jedna z mam. A druga, wyraźnie bardziej zorientowana, dodaje: - Podobno jakaś zbłąkana dusza nie dawała żywym ludziom spokoju. Spadały talerze na plebanii, ruszały się klamki w drzwiach. Ponoć nawet konfesjonał drżał w posadach, spadały figury świętych, a nasze witraże drżały. Trudno powiedzieć, co jest prawdą, a co nie. Ale panie, pewne jest jedno, tam straszy.

W piwnicy wieżowca po drugiej stronie kościelnej działki znajdują się minidelikatesy. Jedna z klientek, starsza kobieta, której wnuczek jest w parafii ministrantem, przedstawia swoją wersję. - Ponoć ktoś ze zmarłych przed śmiercią nie chciał pogrzebu z księdzem, ale mimo to rodzina nalegała na taki pochówek. Od tamtej pory coś się w kościele działo. Czy to wersja pewna? Nie wiem, choć na mszę chodzę co niedziela, to tematu nikt nie rusza - mówi. I dodaje, najpierw grożąc palcem, a potem mrugając okiem: - Ja tam nie wiem, co wy w tych gazetach powypisujecie. Ale chętnie bym się dowiedziała, dlaczego tu straszy.

Wśród księży duże poruszenie 

Dziwnych legend w Kościele katolickim krąży wiele. Na przykład po katastrofie w Czarnobylu w 1986 r. wierni w Polsce przychodzili do kościołów oglądać kopie obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej, której rysy na twarzy miały się przedłużyć w kierunku serca. Według jednej z wersji miało to oznaczać rychły koniec świata.

W latach 90. na szybie jednego z zabrzańskich familoków mieszkańcy zobaczyli postać Maryi. Pielgrzymowali tam wierni z całej Polski. Wtedy głos zabrali nawet naukowcy, którzy pokazywali przed kamerami, w jaki sposób po myciu szyb tworzą się różnokolorowe wzory. Wierni wiedzieli swoje i przed oknem odprawiali nabożeństwa. Podobnych historii było w Polsce sporo. Kapłani zwykle starali się w takich sytuacjach sprowadzać wiernych na ziemię.

Ale opowieść o zbłąkanej duszy na Winogradach, która nie chciała opuścić terenu kościoła, potwierdzają duchowni.

- Pierwsze informacje o tym, że jest tam niespokojnie, pojawiły się w okolicach Wszystkich Świętych. Wtedy podczas nabożeństw ruszały się klamki w drzwiach, które same się otwierały, na plebanii spadały naczynia. Wszystko wskazywało ewidentnie na działanie złego ducha - opowiada wikary jednej z poznańskich parafii.

- Poinformowano kurię, odprawiono egzorcyzmy. Na jakiś czas się uspokoiło, ale przed świętami podczas spowiedzi bożonarodzeniowej coś z wielkim hukiem wywaliło drzwi. To było w takim miejscu i o takim czasie, że nie mógł tego zrobić żaden człowiek. Wśród księży, którzy przyjechali wtedy spowiadać, było duże poruszenie. Zwyczajowo po takiej spowiedzi kapłani zostają na jakimś poczęstunku. Wtedy wszyscy szybko uciekali do swoich parafii - opowiada duchowny.

O jakie drzwi chodzi naszemu rozmówcy? Kościół połączony jest z domem katechetycznym. Tam mieszczą się między innymi pomieszczenia gospodarcze. Drzwi z futryny wyleciały właśnie w jednym z takich pomieszczeń.

Opowiada kolejny z poznańskich duchownych: - Proboszcz zaczął się wtedy zastanawiać, co się znajduje w tym pomieszczeniu, i zaczął kojarzyć pewne fakty. Wiem to od jednego z moich kolegów seminaryjnych, ale nie mam powodu, by w to nie uwierzyć.

Miał prosić o świecki pogrzeb

Jakie fakty skojarzono? W ubiegłym roku zmarł jeden z parafian. Przed śmiercią miał prosić o świecki pogrzeb. Rodzina nalegała jednak na katolicki pochówek z udziałem księdza. Proboszcz z Wichrowego Wzgórza miał się na to zgodzić. Jakiś czas po tym, na zaduszki w kościele umieszczono tablicę z nazwiskami parafian, którzy odeszli do Boga w minionym roku. To wtedy miały zacząć się dziać dziwne rzeczy. Odprawione egzorcyzmy przyniosły tylko chwilowy spokój. Zaduszkową tablicę z nazwiskami zmarłych umieszczono w pomieszczeniu gospodarczym i to właśnie drzwi do niego wyleciały z futryny. Podobno - opowiadają księża - proboszcz to pokojarzył.

Proboszczem w parafii pw. Wniebowstąpienia Pańskiego jest ks. Jan Szczepaniak. To kapłan z duszpasterskim doświadczeniem, był kanclerzem poznańskiej kurii w latach 90., gdy metropolitą poznańskim był abp Jerzy Stroba. Chcieliśmy zapytać proboszcza, co tak naprawdę dzieje się w kościele.

- Dziękuję. Nie komentujemy - rozmowę uciął na samym początku.

"Gazeta": - Może ksiądz potwierdzić lub zaprzeczyć, że działy się dziwne rzeczy?

- Dziękuję. Nie komentujemy - powtórzył.

- Ale o sprawie opowiadają poznańscy księża. Parafianie o tym mówią - próbujemy przekonać.

- Dziękuję. Naprawdę nie mam nic więcej do dodania - zakończył ks. proboszcz.

Komentarza nie udzieliła nam także poznańska kuria. Jej rzecznik, ks. Maciej Szczepaniak, nie odbiera telefonu, nie odpowiada na pytania wysłane mailem 10 dni temu. - Ksiądz rzecznik jest na urlopie naukowym - wyjaśnia kanclerz kurii, ks. Ireneusz Dosz. Sam nie chce nam pomóc w tej sprawie, każe czekać na powrót rzecznika.

Młody poznański wikary widzi to tak: - Niektórzy ludzie żyją, jakby Boga nie było. Są i tacy, którzy wiążą się z szatanem, który do końca nie odpuszcza. Mogło być tak w tym przypadku, choć gdy człowiek nie miał bezpośredniego kontaktu z tą sprawą, trudno o jakiekolwiek oceny.

Zaduszkową tablicę z nazwiskiem zmarłego, która znajdowała się w kantorku, spalono.

Podobno od Bożego Narodzenia klamki już nie trzaskają, drzwi się nie otwierają.

Link do artykułu:



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz