Wojciech Tochman: kat,
który ślizgał się na krwi ofiar, nie ma powrotu do świata żywych
Czy w Rwandzie, po 20 latach od ludobójstwa,
nadal funkcjonuje podział na Hutu i Tutsi? Czy Kościół ma rację, mówiąc,
że to, co stało się w 1994 roku, to "nie jego sprawa"? Czym jest pojednanie,
a czym przebaczenie i czy można oczekiwać przebaczenia od ocalałego,
którego zmuszano do zgwałcenia własnej matki? O tym w rozmowie z Onetem
mówi reporter Wojciech Tochman.
Dwadzieścia lat temu,
dokładnie 6 kwietnia 1994 roku w Rwandzie, niewielkim państwie środkowej
Afryki, rozpoczęło się jedno z największych ludobójstw w nowożytnych dziejach
świata. Przez sto dni ekstremiści z plemienia Hutu mordowali rodaków z
plemienia Tutsi. Oficjalne dane mówią o milionie ofiar.
Do dziś świat zastanawia
się, czy musiało do tego dojść. Niepokój w Rwandzie narastał latami, a sygnały
o zbliżającej się masakrze pojawiły się w styczniu 1994 roku, kiedy to jeden z
członków Interahamwe (bojówki Hutu) przekazał UNAMIR (misji pokojowej ONZ w
Rwandzie) dokumenty, mówiące o tym, że rząd planuje ludobójstwo. Bojówki Hutu
od jakiegoś czasu gromadziły broń. Z Chin przywieziono maczety, kupione za 750
tys. dolarów. Rozdano je chłopom, bo w przypadku kontroli, łatwo wytłumaczyliby
potrzebę tych narzędzi w pracy na roli.
Hutu zawsze czuli się gorsi,
pominięci, zepchnięci, bo to Tutsi zajmowali najważniejsze stanowiska i byli
uznawani za plemię arystokratyczne, byli ładniejsi i mądrzejsi. Gdy prezydentem
został człowiek z Hutu - Juvenal Habyarimana – wydawało się, że sytuacja się
stabilizuje. Wszystko odwróciło się o 180 stopni, kiedy 6 kwietnia 1994 roku
zestrzelono samolot, w którym leciał prezydent. Hutu, w akcie zemsty, zaczęli
mordować wszystkich Tutsi, w przekonaniu, że to właśnie oni stoją za tym
zamachem. Do dziś nie udało się tej kwestii wyjaśnić.
16 lat później reporter
Wojciech Tochman pojechał do Rwandy. Efektem tej podróży jest wstrząsająca
książka "Dzisiaj narysujemy śmierć". Mimo że wśród tych 147 stron zaledwie
jeden rozdział poświęcony jest stanowisku Kościoła wobec ludobójstwa, to
dyskusje i spory między autorem a duchownymi odsuwają w cień pozostałe
problemy, jakie opisuje reporter. - Nikt z nas nie wie, jakby się na miejscu
tych duchownych zachował. Ja? Na pewno bym uciekł. I piszę o tym w książce.
Ocenie natomiast podlegać musi postawa misjonarzy przed i po ludobójstwie,
kiedy wrócili do Rwandy w poczuciu triumfu – mówi w rozmowie z Onetem Tochman.
Aleksandra Parzyszek/Onet: Czy Rwanda
rozliczyła się z tym, co miało miejsce w 1994 roku?
Wojciech Tochman: Rwanda wciąż się rozlicza. Oficjalnie rozpoczął się proces pojednania,
inspirowany przez władzę. W przestrzeni publicznej nie ma już podziału na Hutu
i Tutsi. Te słowa są zakazane. Używa się określenia "Rwandyjczycy".
Słowo "Tutsi" pojawia się tylko w kwietniu, w trakcie uroczystości
upamiętniających kolejną rocznicę ludobójstwa. Mówi się wtedy o
"ludobójstwie na Tutsi". Nie podkreśla się, kto go dokonał, bo -
zgadzam się - nie można twierdzić, że wszyscy Huty byli mordercami. To byłoby
krzywdzące i niemądre uogólnienie. Można natomiast powiedzieć, że wszyscy Tutsi
w Rwandzie mieli zostać zabici. I możemy mówić, że zbrodni dokonano w imieniu
wszystkich Hutu.
Rwanda, wciąż bardzo biedna,
rozwija się głównie dzięki pomocy zagranicznej. Prezydent Paul Kagame rządzi
tam mocną ręką, więc, nawet jeśli są tam jacyś Hutu, którzy uważają, że
ludobójstwo na Tutsi to niedokończona sprawa, to nikt o tym głośno nie mówi.
Głośno mówi się o pojednaniu. I choć można wątpić, czy jest ono szczere, Rwanda
nie ma innego wyjścia. Państwo musi istnieć, społeczeństwo musi działać.
Padło słowo "przepraszamy"?
Nie ma kto tego powiedzieć.
Nie ma żadnej partii Hutu, żadnej organizacji, która mogłaby się w imieniu
rwandyjskich Hutu wypowiedzieć. Bo, jak powiedziałem, oficjalnie nie ma żadnych
Hutu, żadnych Tutsi. Przepraszają pojedynczy sprawcy, mordercy. Ci, którzy
przyznają się do winy, mają szansę na odbywanie kary w lżejszym więzieniu.
Zawozi się ich do miejsca, w którym zabijali, stawia przed ocalałymi ofiarami i
oni przepraszają. Ci, którzy się nie przyznali, gniją w przeludnionych ciężkich
więzieniach.
Jak wyglądają takie więzienia?
Nie widziałem tego, co się
dzieje za głównym murem, bo mnie tam nie wpuszczono. Na rozmowę przyprowadzano
więźniów do tzw. rozmównicy, w przedniej części więzienia. Ale są źródła, które
mówią o nieludzkich warunkach tam panujących.
Natomiast te lżejsze
widziałem od środka, bo to wielkie namioty gdzieś w polu albo w lesie,
ogrodzone lichym płotem z patyków. Nikt nie ucieka, bo nie ma dokąd uciec. To
mały kraj, ciężko byłoby się ukryć. I każdy wie, że ma za dużo do stracenia.
Więźniowie pod nadzorem wychodzą na zewnątrz do pracy. No i co jakiś czas są
zawożeni do tych miejsc, gdzie mordowali. Proszą o przebaczenie.
Tak bardzo go pragną?
Nie sądzę, ale na to dobrze
patrzy władza. Może władza się zlituje i skróci skazanemu wyrok.
I jak ich ta społeczność wtedy
przyjmuje?
Kiedy jest wyrok,
społeczność przyjmuje więźniów ze spokojem. Ludzie są zmęczeni, zrezygnowani,
nie mają siły na awantury. No i spokoju życzy sobie władza.
Oczywiście, to wszystko nie
znaczy, że władza przebaczyła ludobójcom. Ale, jak powiedziałem, rządzący zdają
sobie sprawę, że bez jako takiej zgody Rwanda nie pójdzie do przodu. Ktoś musi
pracować. Hutu to 80 proc. społeczeństwa Rwandy. Tutsi - tylko 14 proc.
Ale więzienie to czasowe miejsce
pobytu. Oni przecież wyjdą kiedyś na wolność.
Nie tak prędko. Duża część
osadzonych ma dożywocie. Na wolność wyjdą ci, którzy zostali przewiezieni do
lżejszych więzień, z wyrokami 10-15 lat. Już wychodzą. Wcześniej są
przygotowywani na powrót do domu. Czyli tam, gdzie zabijali. To przepraszanie i
proszenie o wybaczenie, kiedy siedzą jeszcze w więzieniu, jest początkiem
procesu powrotu. Przygotowuje się w ten sposób nie tylko sprawcę, ale i
ocalałych, którzy któregoś dnia zobaczą, że kat ich bliskich jest już wolny i
znowu będzie mieszkał obok. W mojej książce "Dzisiaj narysujemy
śmierć" pewien mądry rwandyjski psychiatra mówi, że te powroty czasem źle
się kończą. Kat, który ślizgał się na krwi ofiar, nie ma powrotu do świata
żywych. Jest maszyną produkującą śmierć. Nie może zabić sąsiada, zabija, zwykle
z dużym okrucieństwem, kogoś ze swojej rodziny. To, co on robi, jest przerażające,
bo ludzkie. Choć wydaje się przez ludzi nie do pojęcia.
To władza zakazała używania zwrotów,
ale czy ludzie nadal żyją według podziału na Hutu i Tutsi? Czy dzisiaj w
Rwandzie funkcjonuje jeszcze ten podział?
Oczywiście. I oczywiście
każdy wolałby być Tutsi. Bo Tutsi, historycznie rzecz ujmując, są arystokracją.
Hutu to chłopi. Często jeden czy drugi Rwandyjczyk, z którym rozmawiałem po raz
pierwszy, szybko znajdował jakiś pretekst, by mi powiedzieć, że jest Tutsi.
Jeśli nic na ten temat nie mówił, to zwykle znaczyło, że nie jest Tutsi. Hutu
nie mówi, kim jest. Ten podział wciąż jest bardzo głęboki. Na szczęście, jak na
razie, nie zanosi się na nic porównywalnego z tym, co stało się tam przed 20
laty. Ale też wiemy, że nic nie jest trwale. Sytuacja może się zmienić w ciągu
kilku miesięcy. Wciąż działają nienawistne strony internetowe. W Rwandzie
ludzie mówią, że serwery znajdują się w Belgii, gdzie mieszka spora diaspora
Hutu. Tam prezydent Kagame ich dosięgnąć nie może.
Czemu się o tym nie mówi?
Społeczeństwa krajów
zachodniej Europy nie są do końca świadome, że mają u siebie wielu ludobójców,
którym udało się zbiec z Rwandy. Europejczyków to nie interesuje. Wolą dać im
pieniądze na zasiłki, na opiekę medyczną, skoro już tu są, zapewnić jakąś
edukację... Ktoś przecież w tych supermarketach musi pracować i służyć białym.
Są też takie miasta w Europie, gdzie mogą pojechać tylko Hutu, albo tylko
Tutsi. Tutsi częściej jeżdżą do Francji, a Hutu do Belgii.
To gdzie jest to pojednanie, skoro
podziały i wzajemnie animozje zaczynają nawet przenosić się poza granice
Rwandy?
Czym innym jest pojednanie,
a czym innym przebaczenie. Pojednanie zachodzi w przestrzeni publicznej, między
grupami, społeczeństwami, narodami, krajami, klasami. To sprawa polityczna.
Natomiast przebaczenie jest intymną ludzką emocją, indywidualnym uczuciem,
gestem. Przebaczenie jest jedną z najtrudniejszych ludzkich sztuk. Oczekiwanie
od ocalałego, że przebaczy temu, który gwałcił jego matkę, albo zmuszał go do
gwałcenia własnej matki, a potem jej odciął głowę, jest nieludzkie i okrutne.
Wywieranie jakiejkolwiek presji na ofiarach, natarczywe wypytywanie, czy już są
skłonne przebaczyć, a jeśli nie, to kiedy będą skłonne, wydaje mi się jakąś
perwersją. Bo przebaczenia nie można w sobie wypracować. Rzadko zgadzam się z
tym, co mówią katoliccy duchowni, zwłaszcza kiedy mówią o ludobójstwie w
Rwandzie, ale bliski mi jest pogląd, że przebaczenie to łaska, dar od losu,
albo, jak chcą wierzący, od Boga. Nie pytam bohaterów moich książek, czy przebaczyli.
Kim ja jestem, żeby o to pytać? Kobietę, która mi opowiada, że ją zgwałcono. Że
zabito jej dzieci. W ogóle mało pytam. Raczej słucham, co ona chce mi
powiedzieć.
Kiedy rozmawiałeś z kobietami czy z
więźniami, to nie bałeś się otwierać tych ran?
Praca reportera jest
podszyta ciągłym lękiem. Nie mogę ranić swoich rozmówców. Mam nadzieję, że w
czasie tych trudnych rozmów potrafię być delikatny, taktowny. Moja rwandyjska
tłumaczka, mówi, że kiedy rozmawiam z ofiarami, ale i z katami, jestem zupełnie
przezroczysty. Nie mam płci ani koloru skóry. Nie oceniam, nie mądrzę się.
Siedzę cicho i słucham.
Trudniej się rozmawiało z katami czy z
ofiarami?
Z katami. Miałem wrażenie,
że jeszcze kilka ich słów i pęknę. Czułem obezwładniający wstyd pomieszany z
przerażeniem. Bo musiałem w mordercach cały czas widzieć ludzi. W całym ich
kontekście. Tych zwykłych rolników, stolarzy, nauczycieli, którzy pewnego dnia
zaczęli mordować sąsiadów. Łatwiej człowieka dostrzec w ofierze, z ofiarą
łatwiej się utożsamić. Ale żeby zrozumieć kata, trzeba próbować wejść w jego
skórę.
W Rwandzie silną pozycję ma Kościół.
Próbuje w jakiś sposób pomóc państwu w tym pojednaniu czy przebaczeniu?
Kościół w tej sprawie jest
bierny. A na pewno mógłby sporo zrobić, bo to jedyna dozwolona organizacja,
która masowo łączy rzesze Hutu i Tutsi. Ale Kościół chowa głowę w piasek, jakby
tam się nic nigdy złego nie stało. W najlepszym wypadku, w rocznicę rozpoczęcia
ludobójstwa, któryś z księży powie w czasie mszy "módlmy się za ofiary
wojen w Rwandzie", albo "za ofiary wojny sprzed 20 lat". O
odważnej konfrontacji z tym, co się stało, nie ma jednak mowy. Bo najpierw
duchowni musieliby się skonfrontować ze swoimi grzechami i zaniechaniami. No i
zbrodniami. Niektórzy księża zabijali, gwałcili. Były zakonnice, które
donosiły. Biali misjonarze uciekli, choć zdarzały się i wyjątki. W książce
piszę o polskim pallotynie, który ocalił wielu ludzi. Nie uciekł. Ale ucieczki
z tak strasznego miejsca oceniać nie można, bo nikt z nas nie wie, jakby się na
miejscu tych duchownych zachował. Ja? Na pewno bym uciekł. I piszę o tym w
książce. Ocenie natomiast podlegać musi postawa misjonarzy przed i po
ludobójstwie, kiedy wrócili do Rwandy w poczuciu triumfu.
Prosiłem raz, drugi raz, piąty,
chciałem zrozumieć, chciałem ich pytać, gdzie mieszka Chrystus: w człowieku,
który się boi uderzenia maczety, czy w kawałku ciasta z mąki i wody?
Mówisz, że księża też mają te
najcięższe grzechy na sumieniu. Pamiętasz jakiś konkretny przykład?
W "Dzisiaj narysujemy
śmierć" podaję szereg przykładów. Choćby tego księdza, który dał ludziom
schronienie w przykościelnej wieży, zamknął ich na klucz, po czym zawołał
morderców z buldożerami. Krzyczał "sprzątnijcie te śmieci" i pozwolił
na zburzenie wieży ze swoimi parafianami w środku.
Kościół twierdzi, że były dwa
ludobójstwa.
To manipulacja. W Rwandzie
nazywają to mocniej – mówią, że to negacjonizm. Nikt nigdy nie twierdził, że
Rwandyjski Front Patriotyczny (RFP) czyli armia Tutsi, która przyszła do Rwandy
z Ugandy, ma czyste ręce. Szczegółowo piszę o tym w książce. Morderstwa na Hutu
miały miejsce przed ludobójstwem na Tutsi, działo się to w północnej Rwandzie
zajętej przez RPF i zwłaszcza po ludobójstwie. Dwa miliony Hutu, w obawie przed
zemstą, uciekło wtedy za granicę, głównie do Konga. RPF poszedł za nimi i
zmusił ich do powrotu. Zabito wtedy tysiące ludzi. To były straszne zbrodnie.
Ale nie ludobójstwo, które ma swoją ścisłą prawną definicję.
Mówiąc w największym skrócie: RPF nigdy nie miał intencji zabicia wszystkich Hutu. Natomiast Interahamwe – bojówki Hutu miały zabić wszystkich Tutsi, także maleńkie dzieci. Taki był strategiczny cel. Tutsi mieli przestać istnieć. Mieli być starci na pył. Fakt, że i Hutu cierpieli, w żaden sposób nie usprawiedliwia ludobójców. A Kościół, mówiąc o jednych morderstwach, usiłuje usprawiedliwiać inne morderstwa.
Mówiąc w największym skrócie: RPF nigdy nie miał intencji zabicia wszystkich Hutu. Natomiast Interahamwe – bojówki Hutu miały zabić wszystkich Tutsi, także maleńkie dzieci. Taki był strategiczny cel. Tutsi mieli przestać istnieć. Mieli być starci na pył. Fakt, że i Hutu cierpieli, w żaden sposób nie usprawiedliwia ludobójców. A Kościół, mówiąc o jednych morderstwach, usiłuje usprawiedliwiać inne morderstwa.
Co w takim razie musiałby dziś zrobić
Kościół, żeby można było mówić o rozliczeniu?
Mówić uczciwie, jak było. Że
przez całe dziesięciolecia Kościół w Rwandzie faworyzował Hutu, że wiedział o
zbliżającym się ludobójstwie i niewiele zrobił, by je powstrzymać. Natomiast
niektórzy duchowni, w tym hierarchia, uczynili wiele, by do niego doprowadzić.
Że katolicy zabijali katolików, że wśród morderców i gwałcicieli byli także
duchowni. Kościół, gdyby odważnie i uczciwie podchodził do sprawy, musiałby
wtedy powiedzieć swoim wiernym Hutu: "nic nie zwalnia was z
odpowiedzialności, bo w najlepszym wypadku patrzyliście bezczynnie na to, co
robią wasi bracia, ojcowie i mężowie". W każdej rodzinie był jakiś
morderca. Każda rodzina Hutu jest uwikłana w ludobójstwo. Co nie znaczy, że
wszyscy byli mordercami. Kościół próbuje jakoś te morderstwa wytłumaczyć.
"To nie ty mordowałeś" – mówią księża do katów – "to szatan,
który mieszkał w tobie". Egzorcyzmy w Rwandzie są bardzo popularne. Tak
Kościół próbuje sobie radzić z traumą ludobójstwa. A niektórzy na trupach
chcieliby jeszcze zarobić. Wyobraź sobie, że rwandyjscy duchowni chcieli
pieniędzy od ekip ekshumacyjnych! Na terenie wokół kościoła w Kibuye, na zboczu,
były porozrzucane ciała ofiar. Przyjechali Amerykanie, żeby je pozbierać, a
Kościół zażądał od nich pieniędzy. Chcieli zapłaty za to, że Amerykanie fachowo
pozbierają z ich terenu kości ofiar, ciała ich wiernych, którzy zostali zabici
zaraz potem, jak uciekli z kościoła.
Misjonarze wrócili do Rwandy w
sierpniu 1994 roku, kiedy ziemia była jeszcze ciepła i uginała się od trupów.
Żyli i pracowali jak przedtem. Jakby nic się nie stało. I tak przez ostatnich
20 lat. Ale też nie ma co się temu dziwić. Mało wśród nich jest
intelektualistów, ludzi światłych i odważnych. Jak na razie nie pojawił się w
tamtejszym kościele żaden mądry lider
W Rwandzie przez kwiecień,
maj i czerwiec odbywają się żałobne ceremonie rocznicowe. Jedna, 7 kwietnia,
jest państwowa i od kilku lat ciągle jest w tym samym miejscu na stadionie w
Kigali. Ale też codziennie w całej Rwandzie odbywają się w tym czasie
uroczystości lokalne. W dokładną rocznicę jakiejś lokalnej rzezi. Biali
misjonarze, polscy księża, przekonywali mnie, żebym nie szedł na uroczystości
państwowe, bo jesteśmy tam niemile widzianymi gośćmi. Rwandyjczycy białych
obwiniają o to, co się wydarzyło, w ogóle to nie jest bezpieczne. Ale ja tam
poszedłem. Udział w tych uroczystościach zaproponował mi Leonard, chłopak
ocalały z ludobójstwa, bohater mojej książki. Pojechaliśmy tam autobusem pełnym
studentów, którzy w 1994 roku byli dziećmi i cudem przeżyli. Ta droga była dość
straszna, oni to przeżywali, ze stresu wymiotowali. Kiedy dojechaliśmy na
miejsce, zaskoczyło mnie to, że jest tam mnóstwo białych: paramedyków, lekarzy,
jest cały korpus dyplomatyczny. Przyszli wszyscy biali, którzy akurat
przebywali w Kigali. Tylko białych misjonarzy zabrakło.
Może to jest reakcja obronna, bo nie
wierzę, że ci księża i misjonarze też nie przeszli traumy.
Owszem, przeszli. Patrzyli
na zabijanie. I powtarzali, że "to nie jest nasza sprawa". Jak to nie
ich sprawa? Byli tam od 100 lat, nawracali, ewangelizowali, a jak ich owieczki
zaczęły się zarzynać, to to nie ich sprawa? Potem, już po wszystkim, pisali, to
tu, to tam, że są tylko ludźmi i że wtedy strach ich wszystkich pokonał.
Rozumiem. Ale co działo się potem? Kiedy wszystko się skończyło i już było
bezpiecznie? Ja wiem, jak nazywała się spalona na ich oczach dziewczynka, w ich
kaplicy, oni tego nie wiedzą. Nigdy nie byli tym zainteresowani.
W Kigali, dwadzieścia lat
temu, przed kościołem, gdzie pracowali polscy misjonarze, zabito ponad 90 osób.
Co zrobili wtedy misjonarze? Najpierw wynieśli z kościoła najświętszy
sakrament, by nie doszło do profanacji, a potem się schowali w refektarzu. Do
dziś nie chcą o tym mówić. Uważają, że to jest ich prywatna trauma. Każdego
roku, 9 kwietnia, przed tym samym kościołem odbywają się lokalne uroczystości.
Wygląda to trochę jak festyn, tylko spokojny. Ludzie opowiadają do mikrofonu
swoje historie, mówią, co tu przeżyli, na co patrzyli, kogo stracili. A księża
siedzą dalej w tym refektarzu, w którym siedzieli wtedy. Nie towarzyszą swoim
parafianom w opłakiwaniu zmarłych. Nie pozwala im na to trauma?
Nie chcą w ogóle tego komentować? Dlaczego nie biorą
udziału w tych uroczystościach?
Mają tysiące rożnych
wymówek, szytych grubymi nićmi. Wstyd powtarzać. Przypomnijmy, że ci
straumatyzowani misjonarze wrócili do Rwandy w sierpniu 1994 roku, kiedy ziemia
była jeszcze ciepła i uginała się od trupów. Żyli i pracowali jak przedtem.
Jakby nic się nie stało. I tak przez ostatnich 20 lat. Ale też nie ma co się
temu dziwić. Mało wśród nich jest intelektualistów, ludzi światłych i
odważnych. Jak na razie nie pojawił się w tamtejszym kościele żaden mądry
lider. Wciąż nie ma nikogo, kto w imieniu ludzi Kościoła przeprosiłby Boga, za
krew przelaną przez jego wyznawców. Kto przeprosiłby ocalałych. Wciąż jest
mnóstwo manipulacji w tym, co o Rwandzie mówią duchowni. Choć oni najchętniej
by w sprawie Rwandy milczeli. I wierni na całym świecie, także w Polsce,
najchętniej by tę sprawę przemilczeli. Tak trudno się z nią skonfrontować, więc
łatwiej odrzucić.
A świat rozliczył się z tragedii w
Rwandzie? Wyciągnął wnioski?
Świat, podobnie jak Kościół,
nie widzi takiej potrzeby. Nie rozliczyli się Francuzi, którzy mieli ogromny
wpływ na to, co się stało w Rwandzie. Nie rozliczyli się Belgowie. Amerykanie
też nie. Nie rozliczył się ONZ. Nikt się nie rozliczył.
Jakimi ludźmi są księża na misji w
Rwandzie?
Postawa, którą prezentuje
biskup Hoser - przypomnijmy, że w latach 90. był on ważną postacią
rwandyjskiego Kościoła - pobrzmiewa w tym, co można usłyszeć od polskich
misjonarzy i dzisiaj. Są wśród nich rasiści i antysemici. Te prymitywne dowcipy
o czarnych, ale także o kobietach. To poczucie wyższości nad tymi, którym
przyjechali służyć. To odgradzanie się od wiernych wysokimi murami, metalowymi
bramami. Taka formacja.
Aż trudno uwierzyć, że ludzie z takim
podejściem mogą być w takim miejscu. Nikt tego nie sprawdza, zanim wyśle się
ich na misje?
Nie wiem.
A skoro teraz mamy liberalnego papieża
Franciszka, to może on zajmie stanowisko w tej sprawie?
Miał okazję. Była 20.
rocznica ludobójstwa i nie pamiętam, żeby wykonał jakiś gest.
W twojej książce tylko jeden rozdział
poświęcony jest Kościołowi, a pojawiają się głosy, że po prostu szukałeś kozła
ofiarnego.
Zapisałem to, co zobaczyłem
i usłyszałem. Faktycznie w "Dzisiaj narysujemy śmierć" nie mówię
tylko o Kościele. To jest opowieść o Rwandyjczykach, o ich małym ciasnym kraju,
w którym kaci, ofiary i świadkowie żyją blisko siebie.
A może po prostu kobietom zgwałconym
czy mordercom okazywałeś więcej empatii niż tym misjonarzom.
Słyszałem już ten zarzut.
Trudno mi z nim polemizować. Myślę, że podchodziłem do wszystkich z jednakową
empatią. Choć za ofiarami i za katami nie stoi żadna instytucja. Nikt im nie
nakazuje, co mają mówić. Musieli sami sobie ze mną radzić. Natomiast za
misjonarzami stoi wielka korporacyjna machina i oni mówią jej głosem, jej
językiem. To był najbardziej agresywny głos, jaki w trakcie pracy w Rwandzie
słyszałem. Głos duchownych. Więc może w którymś momencie trudniej mi było być
empatycznym. Co nie znaczy, że się nie starałem. Prosiłem raz, drugi raz, piąty,
chciałem zrozumieć, chciałem ich pytać, gdzie mieszka Chrystus: w człowieku,
który się boi uderzenia maczety, czy w kawałku ciasta z mąki i wody? Mówiono,
że realizuję polecenia jakiejś bliżej nieokreślonej diabelskiej instytucji, że
ona za mną stoi, że ona mi płaci. Tak, wszystko da się wytłumaczyć działaniem
szatana.
(op)
KOMENTARZE:
~Zocha do ~aaa: Uważnie proszę przeczytać raz
jeszcze.
Nie chodzi o zachowanie misjonarzy tych dwadzieścia lat temu, bo strach jest zrozumiały. Chodzi o dzisiaj. O arogancję misjonarzy. To, że ktoś chowa się przed maczetą można zrozumieć, ale to, że ktoś, kto chowa się przed prawdą, przed konfrontacją z tym, co było, kto ( biblijnie) umywa ręce jest jednak marnym świadectwem i ciężko to zrozumieć. Wygodnie zamknąć się za wysokim murem i raz na jakiś czas głosić prawdy objawione, szkoda tylko, że w takim oderwaniu od rzeczywistości. Taka postawa zemści się. Ludzie mogą żyć razem pod pozorami zgody, ale nie zapominają. Takie milczenie kościoła jest wymownie i może być rożnie interpretowane. W ludziach żal, traumy i pamięć o zbrodniach pozostają na lata.
Nie chodzi o zachowanie misjonarzy tych dwadzieścia lat temu, bo strach jest zrozumiały. Chodzi o dzisiaj. O arogancję misjonarzy. To, że ktoś chowa się przed maczetą można zrozumieć, ale to, że ktoś, kto chowa się przed prawdą, przed konfrontacją z tym, co było, kto ( biblijnie) umywa ręce jest jednak marnym świadectwem i ciężko to zrozumieć. Wygodnie zamknąć się za wysokim murem i raz na jakiś czas głosić prawdy objawione, szkoda tylko, że w takim oderwaniu od rzeczywistości. Taka postawa zemści się. Ludzie mogą żyć razem pod pozorami zgody, ale nie zapominają. Takie milczenie kościoła jest wymownie i może być rożnie interpretowane. W ludziach żal, traumy i pamięć o zbrodniach pozostają na lata.
~Iv do ~Zocha: To prawda, w czasie
strasznych czasów, takich jak wojna czy ludobójstwo człowiek może zachować się
różnie. Zupełnie odmiennie od tego jakby to sobie jedynie wyobrażał.
Wyobrażenie siebie w takich sytuacjach, a bycie ich uczestnikiem w
rzeczywistości, to dwie różne rzeczy. W wyobrażeniu możesz być bohaterem,
odważnym, poświęcającym swe życie, a w rzeczywistości okazuje się, że strach
staje się tak silny, że nie panujesz nad nim, albo nagle odzywają się w tobie
najgorsze instynkty. Może być tez na odwrót, ktoś, kto uważa się za tchórza,
nagle odkrywa w sobie siłę i odwagę.
Nie ma na to żadnej reguły. Dlatego trudno ( o ile w ogóle można) oceniać postawy ludzi w takich sytuacjach. W takich sytuacjach nie można człowieka nazwać tchórzem.
Co innego jednak, kiedy oceniamy postawy ludzi "po wszystkim", wtedy, kiedy człowiek już nie czuje presji straszliwego strachu, nie musi walczyć o przetrwanie, kiedy czasem trzeba umieć powiedzieć "mea culpa" i choćby przepraszam, a przynajmniej pomóc tym, którzy ocaleli? „Umywanie rąk", to niezbyt szlachetna postawa. Bo ona już nie wynika z presji straszliwego strachu, to już zwyczajny strach przed odpowiedzialnością, to zwyczajne MORALNE TCHÓRZOSTWO..
Nie ma na to żadnej reguły. Dlatego trudno ( o ile w ogóle można) oceniać postawy ludzi w takich sytuacjach. W takich sytuacjach nie można człowieka nazwać tchórzem.
Co innego jednak, kiedy oceniamy postawy ludzi "po wszystkim", wtedy, kiedy człowiek już nie czuje presji straszliwego strachu, nie musi walczyć o przetrwanie, kiedy czasem trzeba umieć powiedzieć "mea culpa" i choćby przepraszam, a przynajmniej pomóc tym, którzy ocaleli? „Umywanie rąk", to niezbyt szlachetna postawa. Bo ona już nie wynika z presji straszliwego strachu, to już zwyczajny strach przed odpowiedzialnością, to zwyczajne MORALNE TCHÓRZOSTWO..
~tylko ja do ~Rafał: Mnie ta przewrotność KK
przeraża, jak KK w porządku to chwała kościołowi i księżom a jak źle to, „bo
taki jest człowiek" to wredne i podłe tłumaczenie i odstręcza od KK, który
sobie na pasterzy wybiera ludzi słabych, tchórzliwych i skłonnych do grzechu. Czemuż
od nich więcej nie wymaga, czemu toleruje zepsucie, nie karze sprawców nie
odsuwa ich od ludzi, których zarażają tym zepsuciem? Jak chce naukę KK ocalić
takimi metodami i ludźmi? Piszesz rozwlekle ja to KK jest atakowany, ale nic z
tego nie wynika poza fanatyzmem…
~radoskur22PL : Niech płonie Watykan za wszystkie popełnione
zbrodnie ! Watykan jest państwem zbrodni.. Oszustw i kradzieży, powstało
przecież na jednym wielkim oszustwie poczynając od tzw. daru Konstantyna. Nikt nie
ma tak rozwiniętej organizacji szpiegowskiej na świecie - Najważniejsze dla
nich są pieniądze i wpływy - jedno, co uważają za katastrofalne dla swoich
interesów to fakt, że nie udało im się podporządkować sobie ludzi na Wschodzie-
ani Pacellemu z Hitlerem, ani Wojtyłę z Reaganem. Tylko ciemnocie ludzi na
świecie - nie pomijając Polski zawdzięczają swoją potęgę. Nie sposób policzyć
ile milionów ofiar kosztuje ludzkość niesienie przez nich ich „słowa
bożego''... żaden hierarcha kościelny nie odniósł się nigdy oficjalnie do tego,
że należy do organizacji morderców i złodziei - nigdy to nie nastąpiło i nie nastąpi..
Nawet ten chytry, hipokryta Wojtyła z zadowoleniem
opowiadał np. o nawracaniu Indian w Ameryce Pld., gdzie codziennie
jego bracia w Chrystusie mordowali setki mężczyzn, kobiety i
dzieci.
~goka7 do ~GOJ Z TALMUDU: No muszę ci rzeczywiście przyznać rację. Jakim trzeba być idiotą, żeby nie dojrzeć dysproporcji - milion ofiar w Rwandzie do tysięcy w Katyniu, bo chyba nie masz na myśli ludobójstwa w postaci katastrofy lotniczej? A po za tym czy dla ciebie wszystko kręci się w około konfliktu PO- PiS. Jeśli tak to wyrazy najgłębszego współczucia.
opowiadał np. o nawracaniu Indian w Ameryce Pld., gdzie codziennie
jego bracia w Chrystusie mordowali setki mężczyzn, kobiety i
dzieci.
~goka7 do ~GOJ Z TALMUDU: No muszę ci rzeczywiście przyznać rację. Jakim trzeba być idiotą, żeby nie dojrzeć dysproporcji - milion ofiar w Rwandzie do tysięcy w Katyniu, bo chyba nie masz na myśli ludobójstwa w postaci katastrofy lotniczej? A po za tym czy dla ciebie wszystko kręci się w około konfliktu PO- PiS. Jeśli tak to wyrazy najgłębszego współczucia.
~Meg do ~GOJ Z TALMUDU: Weź człowieku
wyluzuj, twoje wstawki z wielkimi literami z przodu;)) tylko cię ośmieszają, to
się już przejadło, jak to wy "wierni od najwierniejszych " macie
zawsze rację. Spójrz jaką krzywdę robią ci twoi guru księża, za czym to
wszystko stoi.... za kasą i tylko kasa się liczy dla was i dla nich.. górnolotne
słowa i tylko słowa, potraficie tylko szczekać( niech mi mój pies wybaczy)
pozdrawiam cię i nie zapowietrz się bo pękniesz z tej miłości do bliźniego
swego...
~Pancho Villa : A ja nie rozumiem strachu misjonarzy przed
śmiercią. Przecież, jeżeli wierzą w Boga i żywot wieczny, powinni się wprost
cieszyć na spotkanie ze swoim Stwórcą i to w takich okolicznościach, jako
męczennicy. W Polsce tysiące ludzi umierały za ojczyznę, a te klechy nie
chciały za swojego Pana?
~toja do ~Marcin: Napisz skoro tak wspaniale
znasz zapiski ewangelików, z czego oni tak naprawdę żyli? Jaką parali się pracą
ci koledzy Jezusa i sam Jezus? Bo coś mi się wydaje, że z pracy rąk nie żyli, a
to, ze Jezus nawet się zastawiał jak to jest, ze lisy mają nory a on nie ma gdzie
głowy przytulić to chyba świadczy, że nie miał nawet własnego miejsca i żył z
włóczęgostwa – od miasta do miasta od domu do domu. Jedni go pogonił, a inni
nakarmili i tak mijał mu dzień po dniu. Jak głód mu dokuczył to brał chleby
ofiarne z kościołów? Jeżeli branie darów ofiarnych z kościołów nie było
kradzieżą to widać dla was to normalne brać cudze jak swoje. Łazili od domu do
domu i uprawiali akwizycję – sprzedawali bajki. Zabranie osiołka chłopu to też
tylko dobry uczynek w końcu biedny chłop nie musiał już oślicy karmić.
Natomiast Abram sutener własnej żony i niezłą kasę zarabiał na pięknej Sarze, a
Noe no cóż tak wspaniała rodzina wybrana przez Boga i co miał super synalka
Chama? Wiadomo, że wtedy KK nie było, ale miał się, na czym szkolić i tak się
wyszkolił jak ewangelie nakazują. Chrześcijanie na początku to była wtedy
niezła banda wichrzycieli i trudno się dziwić, ze byli tępieni.
~zadziwiony do jonasz13: Nie o moich kilkunastu miliardach rocznie tu
rozmawiamy. To nie Chrystus, naiwniaku, lecz kasa, władza i pozycja są dla
twojego kościoła Trójcą Świętą. Dość powiedzieć, że na kretyński kościół
katolicki Polska wydaje kilkukrotnie więcej kasy rocznie niż na wszystkie swoje
instytucje naukowo-badawcze. Dość powiedzieć, że Polacy pakują w kościół
katolicki kasę podobną do budżetu wojskowego. Wszystko to w celu zapewnienia
dobrobytu paru dętym, zadufanym w sobie bufonom, którzy stadom osłów mówią
bzdury wymyślone przez jedną z najgłupszych społeczności w historycznych
dziejach świata.
Gratulacje. To się nazywa umieć dobrać priorytety.
Gratulacje. To się nazywa umieć dobrać priorytety.
~xyzizz do ~21wiek: Na tzw. ziemie polskie
chrześcijaństwo zawitało coś ok 150-200 lat, przed tzw. chrztem domniemuje się,
że już ojciec mieszka a prawie na pewno Mieszko był chrześcijaninem, tyle że
rytu wschodniego ponoć uwiarygodnia to fakt, że Dewot, ojciec Dobrawy, zgodziła
się na jej wydanie za Mieszka, ale pod warunkiem, że ten porzuci prawosławie
(gdyby był "poganinem" taki ślub w ogóle byłby niemożliwy) nie było żadnego
chrztu polski, to tylko na dworze Mieszka msza przestała być odprawiana wg
reguł wschodnich a zaczęła być odprawiana wg norm rzymskich. Mieszko nie mógł
być nawet powtórnie ochrzczony gdyż już raz był a w tym czasie późniejsi
antagoniści (oba kościoły) uznawały ważność wzajemnych chrztów w tym czasie
kościół był jeden, choć istotnie już różniło się chrześcijaństwo wschodnie od
zachodniego biskup Stanisław był zdaje się ostatnim z biskupem wschodnim z
linii pierwotnej a Rzym w ogóle nie został poinformowany o jego zabiciu to jeszcze czas, gdy nie doszło do oficjalnego rozłamu pomiędzy wschodem a
zachodem chrześcijaństwa. Ten nastąpił ciut później… szczątki Stanisława spoczęły
na Wawelu tylko, dlatego, że ten został zabity przed oficjalnym rozłamem a gdy je
składano już nikt nie pamiętał, że był biskupem kościoła wschodniego, ale świetnie
się nadawała jego legenda do politycznego wzmocnienia już samodzielnie władającego
rządem dusz w Polsce kościoła katolickiego. Co książka to ciut inaczej ale w dalszym ciągu wielu grzebie w starodrukach i co rusz dogrzebuje się
nowych informacji…
~bokasyko : Tu warto przytoczyć z Internetu, jak traktował
JPII takich, co popierali zbrodniarzy, ludobójców!
"W 1990 r. JP2 ogłosił Piusa XII sługą bożym i rozpoczął jego proces beatyfikacyjny. W maju 2007 r. Komisja kardynałów i biskupów Kongregacji Spraw Kanonizacyjnych w liczbie 13 członków jednomyślnie opowiedziała się za beatyfikacją Piusa XII. W grudniu 2007 r. papież B16 zadecydował o wstrzymaniu procesu beatyfikacyjnego Piusa XII. W tym miejscu można zapytać, dlaczego tak się stało? Biografia Piusa XII nie pozostawia złudzeń. Kard. Eugenio Pacelli, a późniejszy Pius XII przychylnie był nastawiony do narodowo-katolickich rządów gen. Francisca Franco w Hiszpanii oraz Antonia Salazara w Portugalii. Ze względów politycznych dobre stosunki utrzymywał również z dyktatorem Włoch Benito Mussolinim oraz z ks. Tiso rządzącym na Słowacji, a także z Ante Paveliciem. Był również gorącym zwolennikiem linii politycznej Hitlera. Wydatnie wspomagał wodza III Rzeszy w realizacji jego ekspansywnych planów, których kulminacją była II wojna światowa. Pius XII nigdy nie wyraził jednoznacznego potępienia wojennej agresji i ogromu nieszczęść, jakie przyniosła zwyrodniała i obłędna ideologia faszyzmu, realizowana przez Hitlera z brutalnością i wymiarem, jakiej nie znał świat. Hierarchowie rzymskiego Kościoła dawali swoje błogosławieństwo armiom hitlerowskim, ruszającym na podbój świata, niosąc zagładę milionom ludzi, w większości katolikom. Tuż przed końcem wojny i po jej zakończeniu, Watykan (kierując się prawdopodobnie "miłosierdziem") ukrywał, a następnie organizował ucieczki z Europy zbrodniarzy hitlerowskich, chroniąc ich przed odpowiedzialnością za popełnione zbrodnie na ludzkości. Lista zarzutów pod adresem Piusa XII jest znacznie szersza. Można, zatem się zastanowić, jakiego aspektu świętości dopatrzył się JP2 w Piusie XII? "
"W 1990 r. JP2 ogłosił Piusa XII sługą bożym i rozpoczął jego proces beatyfikacyjny. W maju 2007 r. Komisja kardynałów i biskupów Kongregacji Spraw Kanonizacyjnych w liczbie 13 członków jednomyślnie opowiedziała się za beatyfikacją Piusa XII. W grudniu 2007 r. papież B16 zadecydował o wstrzymaniu procesu beatyfikacyjnego Piusa XII. W tym miejscu można zapytać, dlaczego tak się stało? Biografia Piusa XII nie pozostawia złudzeń. Kard. Eugenio Pacelli, a późniejszy Pius XII przychylnie był nastawiony do narodowo-katolickich rządów gen. Francisca Franco w Hiszpanii oraz Antonia Salazara w Portugalii. Ze względów politycznych dobre stosunki utrzymywał również z dyktatorem Włoch Benito Mussolinim oraz z ks. Tiso rządzącym na Słowacji, a także z Ante Paveliciem. Był również gorącym zwolennikiem linii politycznej Hitlera. Wydatnie wspomagał wodza III Rzeszy w realizacji jego ekspansywnych planów, których kulminacją była II wojna światowa. Pius XII nigdy nie wyraził jednoznacznego potępienia wojennej agresji i ogromu nieszczęść, jakie przyniosła zwyrodniała i obłędna ideologia faszyzmu, realizowana przez Hitlera z brutalnością i wymiarem, jakiej nie znał świat. Hierarchowie rzymskiego Kościoła dawali swoje błogosławieństwo armiom hitlerowskim, ruszającym na podbój świata, niosąc zagładę milionom ludzi, w większości katolikom. Tuż przed końcem wojny i po jej zakończeniu, Watykan (kierując się prawdopodobnie "miłosierdziem") ukrywał, a następnie organizował ucieczki z Europy zbrodniarzy hitlerowskich, chroniąc ich przed odpowiedzialnością za popełnione zbrodnie na ludzkości. Lista zarzutów pod adresem Piusa XII jest znacznie szersza. Można, zatem się zastanowić, jakiego aspektu świętości dopatrzył się JP2 w Piusie XII? "
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz